Kiedy w 2007 roku po raz pierwszy
leciałam na Kretę – nie do końca wiedziałam czego mogę
oczekiwać pomimo, że parę lat wcześniej spędziłam trochę czasu
w Grecji kontynentalnej. Wyspa kojarzyła mi się przede wszystkim z
ciepłem, słońcem, morzem i historią. Poleciałam z klasyczną
wycieczką, z jednym z biur podróży - praktycznie w ciemno.
Stwierdziłam, że jak uda się znaleźć pracę – będzie super i
zostanę;) Jak nie – to zwijam manatki i wracam tak jak trzeba –
również z wycieczką.
Po przylocie pomogła mi jedna osoba,
Polka mieszkająca od jakiegoś czasu na Krecie. Znałam ją jedynie
„teoretycznie”, więc też nie wiedziałam czego konkretnie
oczekiwać. Dużo było perturbacji, niemniej jednak udało mi się załapać do pracy. I
zostałam. Załatwiłam z rezydentem z biura podróży, że nie
wracam z nimi...dziwnie mi się przyglądał, ale powiedział, że
takie rzeczy się zdarzają;)
Hotel "Neon" w Stalidzie
Po 10 dniach „wakacjowania” wyniosłam się z hotelu. Mieszkanie pomógł mi znaleźć...Albańczyk. Wiele się nasłuchałam swego czasu o Albańczykach więc miałam ogromne uprzedzenia. Niepotrzebnie – jak się okazuje. Gdy zapytałam go, dlaczego mi pomaga, powiedział po prostu: „widzisz, ja tu jestem obcy, ty jesteś obca. Mnie kiedyś ktoś pomógł, ja pomagam tobie. Może kiedyś ty pomożesz komuś innemu”.
Potem parę razy jeszcze spotkaliśmy się przypadkowo w Stalidzie i Hersonissos. A potem zniknął. Może wyjechał. Nie wiem.
Mieszkanie, w którym przyszło mi zamieszkać...cóż, nie było szczytem luksusu...Niemniej jednak było (i na swój sposób jakiś urok miało;) ) - a ja wtedy potrzebowałam jakiegokolwiek lokum. Za sąsiadów miałam Albańczyków, Chińczyków, Rumunów, Serbów... jak się jednak później okazało, sąsiedzi byli jak najbardziej w porządku. Każdy praktycznie cały dzień w robocie, schodzili się wszyscy wieczorem (niektórzy nad ranem – jeśli pracowali w barach, tavernach itp.) i zajmowali każdy swoim życiem. A życie nie było łatwe
Nie ma to jak winogrona i pomarańcze za oknem;) Nie miałam odwagi zjeść bo świadomość co ewentualnie mogło po nich spływać z mieszkań na górnym piętrze skutecznie przed tym odstraszała;) Niemniej jednak - przy całej marnocie lokum - wyglądały pięknie i cieszyły oczy ;) Zawsze marzyłam o tym aby mieć przed domem drzewko pomarańczowe :-) Winogrona jedynie urozmaiciły moje spełnione marzenie :D
A to moi najwierniejsi przyjaciele ;) Odwiedzali mnie regularnie...
Piesek generalnie był przyjacielem Chińczyków, ale tak po sąsiedzku zaprzyjaźnił się też ze mną;))
Kotek zjawił się zupełnie znienacka...szczerze powiedziawszy nie wiem czy był czyimś przyjacielem zanim przyssał się do mnie - bo był nieco dziki...bał się, na początku siadał sobie w odpowiedniej odległości i się przyglądał...po jakimś czasie zaczął zapuszczać się do "lokalu"...a po jakimś czasie zażyczył sobie stołowania;)
A potem to już poszedł na całość...i zaczął czepiać się wystroju lokalu;)))) Wystrój był lichy i tandetny, niemniej jednak kocurek wykazywał niezmierzone pokłady bezczelności tarmosząc świeżo wypraną namiastkę firanki;))
Taki kreteński "Sfinks" :)
A na sam koniec, żeby było weselej - przyprowadził koleżankę...albo kolegę, już nie sprawdzałam;))
To na razie tyle o moich zwierzęcych przyjaciołach;) może kiedyś jeszcze wrócę do tego tematu...
Jeśli chodzi o pracę...
Pracowałam w dwóch sklepach. Z
ciuchami. A ciuchy...hmmm...fajne te ciuchy były...;) Na początku
myślałam (jakże naiwnie;))) że to oryginały... no cóż,
jakością nie ustępowały za wiele oryginałom, co przyznawali sami
kupujący...Nie wiem czy powinnam o tym pisać tutaj, ale wszyscy,
którzy mieli okazję zajrzeć do greckich czy kreteńskich „butików”
wiedzą o co biega. Turyści zazwyczaj nie byli w ciemię bici i
wiedzieli co kupują. Czasem jednak zdarzali się naiwni – jak ja
na początku;) I zazwyczaj, nie odpowiadało się wprost na pytania
odnośnie pochodzenia ciuchów...jednak w ostateczności – nieco
pokrętnymi drogami – dowiadywali się co kupują i z reguły
kupowali;)
Pracę zaczynałam o 9.00 rano w
„Outlecie” i pracowałam do 14.00. Potem do 19.00 miałam
„sjestę”. Od 19.00 do 23.00 - 24.00 pracowałam w „głównym”
sklepie – zwanym Defile;) . Nazwę nadała mu Francuzka z którą
miałam ogromną przyjemność pracować. Fantastyczna, ciepła, cudowna osoba :) Mam
nadzieję, że kiedyś jeszcze spotkamy się gdzieś w znajomych
zakamarkach Krety.
Obydwa sklepy miały tego samego
właściciela (Grek) i w obydwu pracowali praktycznie ci sami ludzie,
zmienialiśmy się jedynie czasowo. I tak się to kręciło od połowy
czerwca (wtedy zaczęłam pracę) do połowy października. Na
początku, w czasie sjesty – biegałam na plażę. Pod koniec
sezonu wolałam pospać w nagrzanym do niemożliwości
„apartamencie”;)) Gdy wracałam na przerwę – ściany były
gorące, nie mówiąc o innych rzeczach w mieszkaniu.
Drugi sklep - OUTLET...
***Takie to było moje życie na Krecie AD
2007. Niemniej jednak – niczego nie żałuję;)
W zasadzie sama nie wiem po co to
piszę...naszło mnie na wspomnienia po prostu. Czy teraz
zdecydowałabym się ponownie na taką wyprawę? Po zastanowieniu
odpowiadam z pełną świadomością: TAK.
Obecnie zadanie mam ułatwione jeśli
chodzi o „zainstalowanie się” na wyspie. Nie będzie z tym
problemu. Problemem teraz jest znalezienie pracy. I jej utrzymanie.
Ciągle biega mi po głowie myśl, aby
mieć "coś swojego" na Krecie. Na obecną chwilę jest to
marzenie niezbyt realne. Ale od czego są marzenia;)
*** No to do następnego... ***
Nigdy tam nie byłam, ale greckie krajobrazy są tak kojące przez ten niebieski kolor. Swego czasu pracowałam w Grecji, ale to było jeszcze przed kryzysem. Nie da się nie pokochać tych widoków.
OdpowiedzUsuńNajgorsze, że nie da się "odkochać";) mimo, że idealnie nie było, człowiek klął ile wlezie, a i tak kocha i tęskni...;) ech...
OdpowiedzUsuń